Hostel Jezusa
Po wielu godzinach podróży z Arequipy do Cusco dotarliśmy ok. 8 nad ranem do miasta. Nocleg znaleźliśmy za rekomendacja taksówkarza. Na recepcji była wielka figura Jezusa – już myślałem, że cały hostel będzie jak kościół. W pokoju czekała na nas łazienka z ciepłą wodą, która jak się okazało, ledwo chciała lecieć, ale po 10 minutach na szczęście się rozgrzała. Właściwie, to był standard podczas naszej wyprawy. Nawet taki wyższy standard, bo czasami tej ciepłej nie było, albo była przez chwilę, więc luz.
Przed zameldowaniem do pokoju zostawiliśmy plecaki w depozycie i poszliśmy coś zjeść. Obok naszego hotelu była mała, ale dobra kawiarnia, gdzie zjedliśmy smaczne i syte śniadanie.
Zaraz po zameldowaniu pojawiła się kobieta z biura wycieczek. Ktoś chyba dał jej cynk, że przyjechali turyści, więc pojawiła się prosto przed naszymi drzwiami. Emilia trochę z nią podyskutowała i omówiła szczegóły wycieczki na Machu Picchu, gdzie mieli nam zapewnić transport, wyżywienie i nocleg w Aguas Calientes.
W międzyczasie trochę się ogarnęliśmy, zostawiliśmy brudne ciuchy do prania i poszliśmy zwiedzać to piękne miasto.
Muzeum koki w Cusco
Tuż obok naszego hostelu odkryliśmy jedno z miejsc, które warto odwiedzić – muzeum koki, ponieważ koka jest rośliną, z którą wiąże się sporo historii, mitów i kontrowersji.
Same liście koki nie są niczym złym, zanim nie zrobi się z ich narkotyku – do tego momentu oferują bardzo wiele. Koka w Peru jest znana od wieków ze względu na swoje walory zdrowotne. Posiada wiele minerałów i wartości odżywczych. Turystom jest podawana jako środek łagodzący objawy choroby wysokościowej. Takie suche listki można zwinąć, zgnieść zębami i rzuć podczas podróży. My często robiliśmy sobie z nich herbatę do posiłków. W muzeum można zobaczyć jeszcze dziesiątki produktów i wyrobów, do których jest wykorzystywana.
Nie będę wam zdradzał co znajduje się w środku, ale zdradzę, że można dostać tam zimne piwko na lepsze zwiedzanie.
Najlepsza knajpa w Cusco, według nas
Jak już trochę zwiedziliśmy miasto i jego wąskie uliczki, przyszedł czas na jakiś obiad. Trafiliśmy na lokal, który miał całkiem ciekawe menu, ceny a do tego przyjemny wystrój. Na ścianach były też motywujące cytaty i nawet znalazłem jeden z moich ulubionych (mimo, że lubię się z tego trochę nabijać, to ten mi się podoba).
Work hard in silence and let your success make all the noise.
Pracuj w ciszy, niech efekty robią hałas.
Zamówiliśmy wszystkiego po trochu, jakieś drinki i dostaliśmy jeszcze w prezencie po kubeczku lodów na deser. Kupili nas.
Punkt widokowy
Po obiedzie ruszyliśmy na punkt widokowy. Po drodze czekało na nas mnóstwo przeszkód. Najpierw chciał nas rozjechać bus, który zagrodził nam drogę. Spotkaliśmy też gang gołębi – podobne do naszych. Później był jeszcze pijany pan, który gubił swoje patyki niesione na plecach, ale wskazał nam kierunek naszej drogi. W pewnym momencie mieliśmy wątpliwości czy idziemy dobrze, bo okolica zaczynała wyglądać coraz groźniej – jak to przedmieścia. Wąskie uliczki, bałagan na podwórkach, domy robione z czego popadnie. Na końcu okazało się tylko, że droga na szczyt z tej strony jest remontowana i nie przejdziemy dalej.
Na szczęście wracając trafiliśmy na fajny hostel z barem, w którym była promocja na drinki, więc tutaj już przycupnęliśmy do zachodu słońca.
Po tym dniu ruszyliśmy na wyprawę do Machu Picchu, którą wkrótce opiszę w kolejnym wpisie.
Dzień drugi w Cusco
Znów jesteśmy w Cusco, zmęczeni, ale szczęśliwi po wizycie w Machu Picchu. Tylko nasza cudowna ekipa z biura podróży wysadziła nas o 23:30 gdzieś po środku Cusco, bo wcześniej nasz bus miał awarię, która z 40 minut przeciągnęła się do kilku godzin. Po wszystkim ciągle się zastanawialiśmy, czy nie odpadnie nam koło, bo ruszając było słychać, że zapomnieli je wcześnie dokręcić. Serio…
Wylądowaliśmy na jakimś placu. Na pewno nie głównym. Musieliśmy poszukać taksówki, która nas nie wywiezie za miasto i nie okradnie, a przy okazji nie policzy nas jak za zboże. Niby było blisko, ale w Peru lepiej po nocy nie zwiedzać uliczek miasta.
Dzień żarłoka
Tego dnia poszliśmy znów do naszej, już ulubionej restauracji – Kushka…Fe, gdzie zjedliśmy obiad. Na deser, zaraz obok, w hipsterskiej kawiarni, zjedliśmy churrosy z czekoladą, które w sumie były tak hipsterskie, że aż niedobre. Spodziewałem się czegoś więcej – 6/10.
Free Walking Tour
Ten dzień poświeciliśmy już na dłuższe zwiedzanie miasta i postanowiliśmy skorzystać z pomocy lokalnego przewodnika Free Walking Tour – czyli za free. Oczywiście – nie ma wpisowego, ale warto dać na sam koniec napiwek za oprowadzenie po mieście, bo przewodnik opowiada sporo ciekawostek i pokazuje kilka fajnych miejsc. W oczekiwaniu na niego zrobiłem deal życia i kupiłem, w prawie hurtowej cenie, pamiątkowe breloki z alpakami i fasolkami szczęścia.
Zabawne jest to, że na rynku jest zakaz handlu, ale chodzą tam po cichu sprzedawcy. Czasem są to dzieci, a czasem starsze panie, które sobie dorabiają. Przy tej która sprzedała mi breloczki pojawił się nawet policjant, do którego mówiła po hiszpańsku „tatusiu”, żeby go uspokoić. On stojąc obok pozwolił nam dokończyć transakcję i nie gonił z bloczkiem mandatów starszej pani, jakby to miało miejsce w Polsce. Chcesz zarobić – nikt Ci tam nie przeszkadza, a u nas chcą wsadzać dzieci do więzienia za handel lemoniadą.
Przy kolejnym placu, w jednej z bram, bawili się lokalsi, można było tam kupić kilka pamiątek i poznać różnicę miedzy lamą a alpaką (alpaki to te futrzane kulki z krótszą szyją).
Trochę później dowiedzieliśmy się o układzie miasta, które przypomina swoim kształtem pumę i o kamieniach, z których jest zbudowane. To kiedy i przez kogo były stawiane kamienie, średnio mnie interesowało – jak historia z podręczników. Jednak na uwagę zasługuje to jak zostały postawione, ponieważ nie używano do ich łączenia cementu, jak to jest obecnie. Każdy kamień pasował do poprzednich tak idealnie, że praktycznie nie ma między nimi przerw, a wszystko trzyma się kupy. Na zdjęciu, gdzie widać przewodnika, stoimy przy jednym z najciekawszym, który ma najwięcej boków i idealnie pasuje do reszty.
W międzyczasie miałem okazję potrenować strzały z biodra z telefonu, ponieważ w Arequipie zostawiłem ładowarkę do Olympusa, zbierając się na busa. Jednak telefon trochę jest w tej kwestii mniej poręczny, mimo, że mniejszy, to nie ma fizycznego spustu migawki, który ułatwia pracę.
Po drodze przewodnik oczywiście pokazał nam kilka miejsc sponsorowanych, tzn. takich, gdzie jest w jakiś sposób dogadany z właścicielami i zabiera tam turystów, aby odwiedzili dany lokal. Na początku też podwórko z lamą i alpaką było małą zasadzką, bo chcąc zrobić sobie z nimi zdjęcie należało zapłacić kilka soli ich opiekunce.
Na sam koniec wspięliśmy się w górę miasta, gdzie mieliśmy okazję podziwiać zachód słońca i PODWÓJNĄ TĘCZĘ. Chociaż równie duże wrażenie zrobił na mnie człowiek-selfie, który szedł z nami przez większość wycieczki. Niby słuchał, ale bardziej był zajęty robieniem sobie zdjęć w tych wszystkich miejscach. Chyba w ten sposób chciał zmylić uwagę przewodnika, by nie płacić za Free Walking Tour. Jak się później okazało, przy pożegnaniu naszej grupy, pan „zapomniał portfela”, ale chociaż podziękował, zamiast się zmyć przed momentem napiwku (uprzedzam, to nie był Polak, tylko Brazylijczyk).
Muzeum Czekolady w Cusco
Zwiedzając tak z FWT widzieliśmy Muzeum Czekolady, które później postanowiliśmy odwiedzić. Miejsce fajne, bo można kupić wiele rodzajów czekolady i wyrobów czekoladopodobnych, w tym alkohole. Jest tam też dużo pamiątek, ale nie nazwałbym tego miejsca muzeum.
Na wejściu przywitał nas miły pan z deską czekolad. Opowiedział nam trochę o tym co ma dobrego i dał nawet skosztować, potem tak samo z likierami, a na koniec pozwolił nam się rozejrzeć, bo okazało się, że jesteśmy po prostu w sklepie. W sumie jak w muzeum koki, ale tam było trochę historii i faktów na jej temat. Niestety jednej z ciekawszych rzeczy nie widzieliśmy (ale było czuć, że się niedawno odbyła) – live cooking, w jednym z pomieszczeń, na ścianie którego był cały proces powstawania czekolady. Nie chcę wiedzieć szczegółów, bo będzie mi przykro.
Kupiliśmy trochę czekoladowych pamiątek i ruszyliśmy w stronę hostelu zostawić zakupy. Tutaj czekało nas trudne zadanie – spakować czekolady, nie zjadając ich zanim dotrzemy do Polski. Na szczęście czekała nas jeszcze kolacja dla zabicia głodu.
Kolacja w Pachapapa
Wiem co to jest Pachamama, ale jedyne co w internecie znalazłem o Pachapapa, to to czego się sami dowiedzieliśmy, że to jedna najlepszych restauracji w Cusco. Co tu dużo opowiadać, byliśmy głodni i zamówiliśmy po ciepłej zupce, bo był już wieczór, piwko i pizzę z pieca. Do kolacji przygrywał nam wiolonczelista, więc trafiliśmy na idealny klimat, żeby się trochę odprężyć przed wyprawą na Tęczową Górę.
My się cieszyliśmy, bo w sumie za nieduże pieniądze zjedliśmy bardzo dobre zupy. A do tego jedna z nich (moja) miała chyba z pół litra objętości. Ledwo dopiłem piwo i zjadłem pizzę. Ciekawe, bo dla nas było tanio, a pani z Ameryki Północnej myślała, że sole to dolary i nimi chciała płacić, mimo że 1$ = 3,25 soli. Amerykańskie życie.
Po takiej kolacji zdobyliśmy siły na podróż w kolorowe góry.
Ostatniego dnia w Cusco
Na koniec zostało nam niewiele czasu na zwiedzanie, ale odwiedziliśmy wieczorem jeden z lokali przy głównym placu, gdzie odbywały się tańce i występy na żywo. Tutaj już było trochę drożej, więc zamówiliśmy tylko po piwku, do których dostaliśmy chipsy. Obejrzeliśmy show i poszliśmy spać, bo trzeba wracać do Limy.
I tutaj mały tip. Jeśli siadacie w lokalu i coś wam podają, czego nie zamawialiście może okazać się, że doliczą Wam to do rachunku. Taki haczyk na turystów.