Podróż do La Paz

Zaraz po przylocie z Madrytu do Limy w Peru, czekała nas podróż do La Paz które jest stolicą Boliwii. Tutaj ruszyliśmy w podróż po tym kraju.

Kategoria:

Przylatując do Ameryki Południowej w celu zwiedzenia Peru i Boliwii, mieliśmy już nakreślony plan. Do Limy przylecieliśmy na jeden dzień, ale postanowiliśmy, że jeśli zostanie czasu pod koniec podróży to zwiedzimy ją jeszcze raz. Chodziło o to, aby w razie opóźnień na końcu naszej wyprawy być bliżej portu lotniczego w Limie, z którego mieliśmy wracać przez Madryt do Polski. Tak więc na drugi dzień o świecie ruszyliśmy samolotem w Podróż do La Paz, stolicy Boliwii.

Przelot z Limy do La Paz

Pierwszy lot w Ameryce odbyliśmy do La Paz, z którego mieliśmy wyruszyć do małego pustynnego miasteczka Uyuni w departamencie (coś jak województwo) – Potosí, dzięki temu oszczędziliśmy sporo czasu, ponieważ obie stolice oddalone są od siebie o jakieś 1700 km. Niestety nie było tak łatwo i nie obyło się bez problemów.

Już na lotnisku okazało się, że nasze miejsca zostały zmienione podczas zdawania bagaży, ale na taki lot nie robiło nam to różnicy. Ważne, że mieliśmy lecieć do La Paz. Zanim jednak do tego doszło padło ciekawe pytanie…

Czy mamy bilety powrotne do Peru?

Przy zdawaniu bagaży dowiedzieliśmy się, że zanim wydadzą nam karty pokładowe i wylecimy, musimy przedstawić bilety powrotne do Peru. Nie wiem jaki jest w tym cel, bo jeśli miałoby to zapobiegać emigracji to jaki jest problem kupić bilet powrotny i z niego nie skorzystać? Przylatując do Peru z Europy zadeklarowaliśmy się, że jesteśmy na tyle i tyle dni. Jakbyśmy się zasiedzieli mogliby nas szukać.

Zamawianie biletów z TicketsBolivia.com

Doszło do tego, że musieliśmy na szybko ogarnąć jakiś powrót, byle było co pokazać. Chcieliśmy zakupić bilety przez stronę TicketsBolivia.com za pomocą telefonów, ale przez 30minut korzystania z darmowego WiFi pojawiał nam się ciągle błąd na etapie składania zamówienia. Zaczęliśmy szukać informacji turystycznej, w której można by skorzystać z internetu. Tam też spotkaliśmy chłopaka z Europy, który chciał odwiedzić swojego kolegę z Boliwii, z tym, że on miał problem ze swoją kartą płatniczą. Stary komputer na informacji też nie potrafił otworzyć strony z biletami.

Ustaliliśmy, że bilet najlepiej zamawiało się z iPhone-a, więc biegając po lotnisku poszukaliśmy kawiarnii w której byłoby darmowe Wi-Fi. Znaleźliśmy jakiś lokal. Obiecując, że coś zamówimy (mając 10 minut do odprawy) poprosiliśmy o hasło do WiFi, w końcu udało się zamówić bilety dla nas i kolegi z informacji. On zapłacił mi dolarami, a ja zrobiłem płatność ze swojej karty w USD. Udało się, więc znowu ze wszystkimi tobołami pobiegliśmy odebrać te przeklęte bilety i zdać duże plecaki.

Lot w kółko

Po dostaniu się do samolotu, przed wylotem, pilot zażartował, że lecimy do Limy. Okazało się jednak, że ze względów na warunki atmosferyczne w porcie lotniczym, gdzie mieliśmy przesiadkę, samolot musiał zawrócić. Wylądowaliśmy z powrotem w Limie.

Po wylądowaniu zostaliśmy odwiezieni na terminal, gdzie miła Pani poinformowała nas trochę po hiszpańsku i trochę po angielsku, że nasze bilety zostaną zamienione na lot bezpośredni do La Paz. Trochę to jednak trwało, bo nie mieli dla nas od razu wszystkich biletów. W końcu, na ostatnią chwilę, biegliśmy na terminal międzynarodowy, aby odprawić się bezpośrednio do Boliwii. Całkiem sprawnie to ogarneli i, na szczęście, nikt się nie zgubił.

Lądowanie w La Paz

Po wylądowaniu w La Paz czułem się trochę jakbym był pijany. Podobno to normalne, ze względu na wysokość, a jeszcze do tego byliśmy brudni i spoceni po całej sytuacji na lotnisku w Limie… No trudno. Podobno wystarczy pożuć liście koki i powinno trochę przejść, więc poszliśmy do kantoru wymienić trochę dolców na boliviany i ruszyliśmy po taksówkę do miasta.

Przy okazji nasz kolega z lotniska poznał jeszcze kogoś z Europy w samolocie i razem mogliśmy zbić się na transport i ewentualnie poszukać jakiegoś noclegu w piątkę.

btw. A ten Samsung, to się nieźle panoszy na lotniskach.

Podróż do La Paz z lotniska

Z lotniska mieliśmy kawałek do miasta, przy okazji mogliśmy podziwiać piękne widoki na miasto, które jest położone w dolinie. Tutaj od razu widać, że nie jest to tak bogate miasto jak Lima. Niedokończone budynki widać praktycznie wszędzie, co jest w obu krajach dość powszechne, ponieważ ich domy zwykle rosną razem z powiększaniem się rodziny. Te wybudowane z przepisami mają tam wodę i prąd, a niektórzy muszą kombinować z wodą w beczkach i zbiornikach.

Tutaj też ludzie inaczej odnoszą się do przepisów ruchu drogowego. Praktycznie co chwilę ktoś gdzieś na kogoś trąbi, co już nikogo chyba tam nie dziwi. Jakby to była naturalna rzecz. Ludzie przechodzą i przebiegają w dowolnych miejscach i nikt im za to nie wlepi 100 zł mandatu, jedynie ktoś może zatrąbić. W sumie to może wygląda niebezpiecznie, ale nie widziałem, żeby coś się tam wydarzyło, albo żeby gdzieś jechała karetka na sygnale do wypadku. Według mnie, to każdy powinien brać odpowiedzialność za siebie i patrzeć tylko czy coś jedzie, a nie na to czy gdzieś z tyłu nie idzie lub jedzie policja (tego nauczyły mnie mandaty).

Hotel czy Hostel?

Po dotarciu do miasta musieliśmy poszukać noclegu. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy to hostel The Adventure Brew B&B – Beds, Brews, Bikes & BBQs, który składał się z dwóch osobnych lokali pod tą samą nazwą. Pierwsza recepcja prowadziła do hostelu z wieloosobowymi pokojami, na które nie mieliśmy ochoty, mimo, że były tanie. Chcieliśmy wykupić samą możliwość skorzystania z prysznica, ale nie chcieli się zgodzić bez wykupienia łóżek. Z hostelu skorzystali nasi znajomi z samolotu, a my tylko zostawiliśmy tam swoje bagaże.

Okazało się, że zaraz obok mają drugi, niewiele droższy, lokal z osobnymi pokojami 3-osobowymi, gdzie można zostawić rzeczy i wziąć prysznic. Do tego hostel miał własne pralki i suszarki,wiec mogliśmy trochę odświeżyć przepocone ciuchy po maratonie na lotnisku. Do tego śniadanie w cenie i dostęp do fatalnego WiFi. Bajka.

Po zostawieniu dużych plecaków wybraliśmy się na miasto coś zjeść. Tutaj ulice już wyglądają jak w miasta w centrum Europy. Robi się trochę egzotycznie, ale ludzie mimo wszystko są bardzo życzliwi i uśmiechnięci. Handel nie kwitnie tu w galeriach handlowych, tylko na ulicach i straganach. Możemy tutaj na każdym rogu coś przekąsić, napić się, albo dać buty do wyczyszczenia przez ulicznego pucybuta. Fajnie wyglądają pseudobudki telefoniczne, z których można zadzwonić, a za połączenie płacimy osobie, która je obsługuje ze swojego kiosku.

W hostelu polecono nam wybrać się na jeden z placy w centrum miasta, gdzie stoi betonowy moloch, klimatem przypominający stadion XX-lecia.

Garkuchnia za grosze

Po małym spacerku z hostelu trafiliśmy na główny market w La Paz, który jest wielkim betonowym molochem – na każdym poziomie było co innego. Nas interesował tam tylko poziom z obiadami. Wybór nie był łatwy, bo wszystkie wyglądały bardzo podobnie, więc głównie zachęta obsługi przekonuje do wyboru.

Na miejscu zamówiliśmy kilka różnych dań i zupkę na początek, do tego po napoju. Wszystko odbywa się tam bardzo sprawnie. Co ciekawe – po napoje kucharka poszła do innego lokalu, bo sama miała sterty pustych butelek. Porcje były spore i zupą najedliśmy się naprawdę dobrze, a mimo wszystko za 3 osoby zapłaciliśmy, na nasze pieniądze, razem jakieś 15 zł.

Lek na chorobę wysokościową

Ze względu na dużą wysokość w La Paz, warto było napić się, co jakiś czas, herbaty z liści koki, która ponoć niweluje jej skutki. My do tego i tak stosowaliśmy specjalny lek z apteki, który miał pomóc. Moim zdaniem dużo nie pomagał, bo ciągle miałem większą lub mniejszą migrenę. Próbowaliśmy również specjalnych pigułek Soroche Pill które tęż nie uchroniły nas całkowicie. Można je kupić w aptece bez recepty.

Zwiedzanie La Paz

Po dobrym obiedzie, poszliśmy zwiedzać miasto.

Dzień drugi w La Paz

Następnego dnia, trochę bardziej wyspani i ogarnięci, zjedliśmy śniadanie w naszym hostelu, aby nabrać sił na zwiedzanie miasta i zakupy pamiątek. Jak się okazało stoisk i pamiątek jest tyle, że nie wiedziałem już czy boli mnie głowa przez chorobę wysokościową czy przez ten wybór. Nie było łatwo, mając tylko plecak i 2,5 tygodnia podróży przed sobą.

Targ Czarownic

Przechodząc przez miasto trafiliśmy na Targ Czarownic, ale nie było tam, aż tak żle. Udało nam się znaleźć kilka pamiątek i przy okazji kupić trochę liści koki do żucia, na naszą podróż po Boliwii.

Na niektórych stoiskach można było spotkać małe wysuszone lamki. Z tego co się dowiedziałem, jest to jeden z darów dla bóstwa zwanego Pachamamą. Pachamama odpowiada za powodzenia i niepowodzenia mieszkańców, przez co pomaga spełniać marzenia. Tylko, aby ją o to poprosić, trzeba złożyć jej ofiarę, najlepiej z nowo narodzonej lamy. Niestety jest to dość drogi podarek dla mieszkańców i częściej spotkamy na straganach płody nienarodzonych lam. Mieszkańcy kupują takie wyschnięte lamki i zakopują je zwykle na rogach fundamentów nowo powstałych domów, aby przynosiły im powodzenie w spełnianiu marzeń. Często też dodają cukrowe tabliczki z symbolem tego co sobie życzą, ponieważ Pacamama lubi też słodycze, np. składają jej w prezencie cukrową tabliczkę z wizerunkiem motocyklu, aby spełnić marzenie o jednośladzie.

Wyjazd do Uyuni

Wyjechać nie było ciężko. Kilka metrów, ale pod lekką górkę, mieliśmy zaraz dworzec autobusowy, gdzie można było dostać bilety od różnych przewoźników. My już bilety mieliśmy wcześniej zarezerowane, więc musieliśmy odnaleźć tam swój autokar.

Dobrze, że mieliśmy trochę drobnych, bo jak się okazuje, bilet to nie wszystko. Idąc do autokaru trzeba uiścić jakąś nocną opłatę, która prawdopobnie chroni ich przed bezdomnymi. Dostajemy wtedy bilecik, który upoważnia nas do wejścia na miejsce odjazdu. Chociaż, mimo wszystko, i tak śmierdzi tam jak w ToiToi-u.

Ważne jest, aby wybrać sobie jakiś wygodny transport, ponieważ bilety nie są tam drogie, a warto wybrać przewoźnika, który oferuje rozkładane fotele. W naszym autokarze mieliśmy fotele rozkładane prawie na płasko, ze specjalną deską, która podpiera nogi. Do tego dostajemy na czas podróży ciepły kocyk. Bez tego wszystkiego można by było oszaleć. Większość drogi to progi zwalniające w miastach, albo wyboiste drogi przez pustynie, gdzie podróż może trwać po kilka lub kilkanaście godzin.

Na drogę warto zaopatrzyć się w coś do jedzenia i picia oraz papier toaletowy, gdyby dopadła nas choroba wysokościowa. Mimo, że czasem dostaniemy przekąskę, na postojach nie zamówimy sobie ciepłego hot-doga z Orlena, tylko jakieś przekąski ze straganu, który nigdy nie widział kontroli sanitarnej. Nie wykluczam, że można tam dobrze zjeść, ale lepiej nie ryzykować.

Z tym papierem naprawdę warto uważać, bo wykupując toaletę za 1-2 boliviany dostajemy 5 listków papieru, toaletę wyglądającą jak w opuszczonej ruinie, gdzie brudny papier wyrzuca się do kosza obok, a wodę spuszcza dzbankiem wody. Na pewno nie spędzicie tam wiele czasu ze smartfonem, nawet jeśli byłby tam dostępny internet.


Podobał Ci się ten wpis?

Jeśli tak, to możesz wesprzeć mnie małą lub dużą kawką, która pomoże mi w tworzeniu kolejny wpisów jak ten, lub podobnych. Każdy wpis, to godziny poszukiwania, sprawdzanie informacji i pisanie tekstów. Bardzo pomocna jest wtedy dobra kawka, która pomaga mi tworzyć dla Was te treści.

Postaw mi kawę na buycoffee.to


Zobacz również


Dodaj komentarz

Cześć, tu Marcin! 

Chcesz być na bieżąco z wpisami na Urbanflavour.pl?

Zapisz się na Newsletter

Fotograf eventowy - Marcin Krokowski