Początek naszej wycieczki był jak czeski film. Zwykle ktoś z agencji podjeżdża po turystów pod hostel i zabiera w drogę do Central Hidroelectrica (elektrowni wodnej), od której mieliśmy ruszyć w stronę Aguas Calientes u podnóża Machu Picchu.
Łapanie porannej taksówki
Na początku przyjechała po nas taksówka pod hotel. Upewniliśmy się jeszcze, że kierowca jest z biura Aidy – naszej agentki, i że jedziemy na Machu Picchu. Kierowca potwierdził, że wszystko się zgadza, więc spakowaliśmy torby do bagażnika i wsiedliśmy do auta, żeby utknąć w ciasnych uliczkach. Wtedy kierowca zapytał się czy jedziemy na stację kolejową i na który pociąg. Trochę nas to zaskoczyło, bo nic o pociągu nie widzieliśmy.
Jeszcze raz dopytaliśmy kierowcę czy jest od Aidy i nagle coś mu się odmieniło i stwierdził, że nie. Trochę go opieprzyliśmy i wysiedliśmy na środku drogi, żeby wrócić 100 metrów do naszego hostelu i czekać na właściwego busa.
Bus do Aguas Calientes
Po krótkiej chwili podjechał do nas bus. Wyszedł pan z listą, zapytał czy jedziemy na Machu. Spytaliśmy czy jest od Aidy i czy na pewno, na pewno, żeby się upewnić na 100%. Ruszyliśmy więc w drogę przez zakorkowane miasto, co zajęło nam prawie 2 godziny, zanim dotarliśmy do większego busa.
W środku jeszcze raz sprawdzono listę i nagle okazało się, że znów zabrali nas nie ci, co powinni. Mimo, że Emilia dokładnie dopytała kierowcę czy na pewno to on ma nas zabrać. Wtedy już naprawdę poirytowana wybuchła złością, kiedy sprawdzając listę kierowca zadał w jej stronę pytanie czy nazywa się (powiedzmy) Pablo. Na co ona zapytała go, czy wygląda jak Pablo? Doszło do wymiany zdań w trochę wyższym tonie, bo to już była przesada. Co ciekawe w busie nie było tego gościa, który miał być na naszym miejscu.
Ciekawe, że kierowca pod hostelem nie ogarnął, że zabiera 2 dziewczyny i chłopaka, a na liście miał tylko jednego faceta. Bystrzak.
Musieliśmy wyjść z busa, bo to nie był nasz przewoźnik i zaproszono nas do siedziby tej agencji, żeby rozwiązać jakoś ten problem. Minęły 2 godziny, a my byliśmy nie wiadomo gdzie. Z dala od naszej wycieczki.
Na szczęście ludzie z biura potrafili ogarnąć taką sytuację. Spojrzeli na nasze papiery, odnośnie wycieczki, i zadzwonili do naszego (właściwego) kierowcy. Zaproponowali nam transport, gdzie przy okazji zabraliśmy jeszcze kolejnego zagubionego turystę, który też chyba wylądował w złym miejscu. Po drodze mieliśmy jeszcze jedną przesiadkę i na końcu dotarliśmy na stację benzynową gdzie stał nasz autobus. Co ciekawe, jeszcze czekaliśmy na kilka osób, które też się gdzieś zagubiły. Więc nie byliśmy jedyni w tym bałaganie.
Droga do Santa Teresa
Ruszyliśmy w drogę. Cały poranek padał deszcz, a my jechaliśmy w nieskończoność krętymi drogami wśród górskich szczytów, które przysłaniała mgła. Ja już powoli miałem dosyć, więc zaproponowałem przerwę, ze względu na to, że już bolały nas tyłki i nikt inny nie odważył się powiedzieć się, że chce do łazienki.
Zatrzymaliśmy się w małej górskiej wiosce, gdzie mogliśmy kupić przekąski na drogę i załatwić swoje potrzeby. Tutaj już nie ma tego turystycznego klimatu. Im więcej takich przystanków tym lepiej.
Zasypany most
Po jakieś godzinie lub dłużej dojechaliśmy do miejsca, w którym nagle zatrzymały się wszystkie busy. Przed nami droga na most, którym mieliśmy jechać, była tak zasypana, że ciężko było tam nawet przejść.
Kierowca kazał nam wysiąść, bo nie wiadomo kiedy pojawi się tam jakaś pomoc, która usunie kamienie. Ruszyliśmy więc z buta. W tym momencie nasi przewodnicy dali ciała, bo powiedzieli nam tylko, że mamy iść tą drogą, aż trafimy do Santa Teresa, gdzie będzie czekał na nas kolejny bus i ciepły posiłek.
Po tym, zobaczyliśmy tylko, jak cwani, zamiast iść z nami i pilnować grupy, wsiadają do osobówki po drugiej stronie mostu i jadą sobie do miasta. Nie organizując nam przy tym żadnego transportu.
Na szczęście droga była na tyle malownicza, że rekompensowała nam brak transportu i tak przez kilka godzin wędrowaliśmy z nadzieją, że dotrzemy w dobre miejsce.
Lawina kamieni na drodze
Na naszej drodze pojawiła się kolejna lawina, ale tym razem poważniejsza. Osuwające się kamienie zasypały drogę. Przejście było niedostępne, ponieważ ze zbocza nadal osuwały się mniejsze i większe kamienie. Niektóre z nich mogłyby zranić człowieka, więc musieliśmy czekać, aż ekipa z koparką utoruje przejazd dla samochodów i przywróci ruch.
Podczas całego zamieszania spotkałem jednego z kierowców naszej agencji i dowiedziałem się, że część grupy odbiła w dół doliny i poszła wzdłuż rzeki do miasta. Na szczęście dogadałem się z kierowcą, który miał busa i podrzucił mnie do Santa Teresy, gdzie jeszcze zdążyłem na resztki obiadu.
Zapadła noc i po obiedzie ruszyliśmy kolejnym busem do elektrowni wodnej tzw. Hydroelectrica, gdzie mieliśmy ruszyć w stronę Aguas Calientes u podnóża Machu Picchu.
Jak tanio dostać się na Machu Picchu z Aguas Calientes?
Z buta.
Z Hydroelectrica do Aguas Calientes możemy dostać się na dwa sposoby. Za darmo, idąc wzdłuż torów jakieś 3 godziny lub zapłacić 100$ za pociąg i jechać 45 minut. Skoro już tyle przeszliśmy to te 3 godziny, jeszcze po obiadku, nie powinny nam zaszkodzić i tak też było.
Byliśmy w środku nocy, więc wymogiem były latarki lub czołówki, aby nie zrobić sobie krzywdy na drodze do Aguas Calentes. Szliśmy cały czas przez las torami, musieliśmy też przejść kilka małych mostków, w tym jeden duży, więc warto było widzieć po czym się idzie. Ktoś mógłby niechcący wpaść przez deski w torach prosto do jednego ze strumieni przecinającego tory. Idąc tak po ciemku, cały czas po prawej stronie mieliśmy rzekę, którą było wyraźnie słychać, ale było tak ciemno, że niestety jej nie widzieliśmy.
Przez całą drogę towarzyszyło nam dwóch przewodników, którzy pilnowali przodu i końca grupy.
Po jakimś czasie rzeka trochę ucichła (można trochę za wcześnie się ucieszyć, widząc przydrożne sklepiki i bary, które są już kilka minut przed miastem). Mieszkańcy wiedzą, że turyści mają sporo drogi przed lub za sobą, więc stawiają wzdłuż torów sklepy. Można tam kupić wodę, napoje i przekąski. Jest też kilka barów, gdzie w ciągu dnia można zjeść coś ciepłego.
Szukanie przewodnika w Aguas Calientes
Po około 3 godzinach dotarliśmy do podnóża Machu Picchu, na które jeszcze nie wyruszyliśmy, ponieważ o tej porze wejście jest zamknięte.
Poszliśmy do miasta, gdzie musieliśmy znaleźć przewodnika, który ma zapewnić nam hostel. Najlepsze jest to, że nie wiedzieliśmy jak wygląda, ani w jakim hostelu śpimy. Wszystkiego mieliśmy dowiedzieć się od niego. Wyglądało to tak, że idzie się do miasta na główny plac w środku nocy. Trzeba mieć na ręku opaskę agencji, która pomaga w identyfikacji, ale najważniejsze było słuchanie. Przewodnik po prostu stał na środku placu i wołał imię i nazwisko, aż nie znalazł wszystkich podopiecznych (ciekawe jakby to zrobili przy RODO).
Po zebraniu kupki turystów, przewodnik z placu zabrał nas do kolejnego przewodnika, który pokazał nam nasz „hostel niespodziankę”. Hostel z pięknym widokiem na dworzec i lokomotywy, które terkotały nam pod oknem. Na pocieszenie dostaliśmy jeszcze ciepła kolację, aby się trochę posilić i zregenerować przed porannym wejściem na Machu.
Wejście na Machu Picchu
Tutaj też mieliśmy dowolność, jak w przypadku podróży do Aguas Caleintes – albo iść 1-2 godziny na szczyt piechotą albo kupić bilet na autobus, który nas podwiezie w kilka minut. Oczywiście, nie jesteśmy cieniasami, więc wybraliśmy trekking i byliśmy nawet wcześniej niż nasza grupa. Chociaż przyznam, że nie jest to łatwy spacerek.
Jeśli chodzi o wejście na Machu Picchu, to wiedzieliśmy tyle co przy szukaniu hostelu. Musieliśmy dostać się na górę, gdzie znajdują się bramki wejściowe i kasy. W tym miejscu mieliśmy spotkać naszego przewodnika, który wprowadzi nas do środka i będzie nam towarzyszyć w ruinach.
Przewodnik grupy
Na bramkach do ruin warto wiedzieć, że zmieniły się trochę przepisy, co do zwiedzających i należy wejść do środka pod opieką przewodnika. Niestety przez to ceny potrafią być wysokie, a jakość na tyle przeciętna, że jeśli wybierzemy anglojęzycznego przewodnika to lepiej otworzyć sobie wikipedię czytaną przez lektora niż ich słuchać. Wygląda na to, że dla bezpieczeństwa i porządku może jakoś to działa, ale nikt chyba nie kontroluje poziomu tych „przewodników”.
Na szczęście nasz anglojęzyczny przewodnik okazał się mówić na tyle sprawnie i ciekawie, że nikt nie ziewał podczas tej wizyty. Mogliśmy posłuchać historii Machu Picchu i mieć chwilę na zrobienie pamiątkowych fotek.
Wejściówki do miasta Machu Picchu
Ważną sprawą, o której trzeba pamiętać przed wyjazdem do Peru to bilety na Machu Picchu. Bilet do samego miasta to koszt 70$ dla osoby dorosłej, studenci, dzieci i obywatele Peru, Boliwii, Kolumbii i Ekwadoru zapłacą mniej.
Czas na wejście mamy w wybranych godzinach, na które trzeba kupić bilety z wyprzedzeniem, bo ilość odwiedzających na każdy dzień jest ograniczona do 2500 osób. Możemy wybrać wizytę w godzinach 6:00-12:00 i 12:00-17:30
Wejściówki do miasta Machu Picchu i Montana Machu Picchu
Wejście do miasta i na Montana Machu Picchu to już koszt 86$ dla osoby dorosłej. Możemy wejść tam w dwóch grupach, w godzinach 7:00-8:00 i 9:00-10:00, a dzienny limit odwiedzających to już tylko 800 osób.
Jest jeszcze inna wejściówka, obejmująca miasto i Huayna Picchu, gdzie dziennie może wejść tylko 400 osób, w grupach po 200. Wejścia odbywają się tam w godzinach 7-8 i 10:00-11:00.
Z tego powodu warto już z wyprzedzeniem zaplanować sobie wejście na Machu i jeszcze przed wylotem kupić wejściówki, jeśli wybieracie się w sezonie. My na szczęście w marcu dostaliśmy bilety w Cusco zorganizowane przez biuro wycieczek.

Montana Machu Picchu
Cała wizyta trochę nam zajęła i tutaj jest pewien haczyk, o którym trzeba pamiętać. Na terenie ruin nie ma żadnej toalety, a jedyna znajduje się przed bramkami, więc jeśli ktoś będzie chciał wyjść za potrzebą, to już drugi raz nie wejdzie. (bo przewodnik, bo podbity bilet). Można to obejść, dokupując dodatkowy bilet na jeden z dodatkowych punktów jak Góra Machu Picchu czy wejście na Huayna Picchu, dzięki którym możemy wejść drugi raz i czas wizyty na Machu się zwiększa. Wejście na Bramę Słońca i Most Inków jest w standardowej wejściówce.
Ja już nie wytrzymałem i musiałem wyskoczyć do toalety i zgubiłem gdzieś dziewczyny, które miały iść na Montana Machu Picchu, a przeszły się tylko do bramy słońca. Na pewno nie poszły na górę, bo gdy tam dotarłem, trzeba było wpisać się w specjalny zeszyt i pokazać paszport – ich w nim nie było.
Na miejscu dowiedziałem się też, że droga powinna zająć mi jakąś godzinę i o 12:00 powinno się już schodzić w dół. Jednak wydaje mi się, że droga zajęła mi trochę więcej czasu, bo jest dość długa i stroma, a ze względu na panującą wysokość męczyłem się niesamowicie. Niektóre schodki były wysokie i wąskie, a widok w dół trochę przerażał, to jednak nakręcało mnie do zobaczenia miasta z samego szczytu góry. Przyznam, że ciężko było zrobić zdjęcie, które oddałoby wysokość i ogrom przestrzeni, które tam czułem. Musicie sami to przeżyć. Wchodząc już na samą górę, miasto robi się już tak malutkie, że ciężko zrobić mu zdjęcie bez długiej ogniskowej (a ja już zostałem tylko z telefonem, przez zgubienie ładowarki do aparatu). Miałem wrażenie, że znajduję się w chmurach (zobaczcie na zdjęcia). Miałem też piękny widok na rzekę, która wije się wokół ruin i pokazuje, jak sprytnie Inkowie starali się ukryć to miasto. Nie było łatwo się tam dostać, a widok z góry pozwalał, ze znacznym wyprzedzeniem, dostrzec wroga, który chciałby się do niego zbliżyć. Niestety, może nigdy nie dowiemy się czemu, tak wyjątkowe miasto, zostało opuszczone.
Po wszystkim – został mi powrót do ruin, znalezienie dziewczyn i powrót do miasta. Mimo, że wejście nie było łatwe, to powrót po stromych schodkach nie był wiele łatwiejszy. Zejście z góry tak mnie zmęczyło, że przed bramkami wejściowymi dałem się skusić na kanapki z awokado robione przez kobietę na szlaku do miasta. Chyba jak już emocje opadają, to droga wydaje się dłuższa. Mijając kolejne serpenty drogi, którą mijałem szlakiem pieszym, co chwilę myślałem, że to już koniec.
W końcu po paru godzinach udało mi się dotrzeć do miasta, które widziałem tylko w nocy i miałem mały problem, aby trafić do naszego hostelu. Jak już tam dotarłem po kilku próbach znalezienia odpowiedniej uliczki, okazało się, że dziewczyny wyparowały. Nie mając z nimi kontaktu, ogarnąłem się w pokoju, bo byłem już zlany potem po całej tej wędrówce.
Czysty i pachnący wybrałem się na miasto w poszukiwaniu jedzenia z budżetem ograniczonym do 16 soli, które zostały mi po zakupie wody, owoców i przekąsek na powrót do Cusco. Miałem ochotę na quesadillę. Jak się okazało, w mieście coś dobrego można było dostać za 20-30 soli, ale gdzieś z tyłu głowy miałem radę co do zakupów i taksówkarzy, że trzeba się targować. Więc odwiedzając 2-3 lokale proponowałem swoją stawkę za danie.
Udało mi się dogadać z jednym z właścicieli i za 16 soli zamówiłem cały zestaw quesadilla + nachosy z guacamole, które w karcie były za 32 – deal życia. Wszystko było smaczne i obficie zapieczone serem. Pycha! Do tego to było chyba najlepsze wifi jakie spotkałem podczas naszej wyprawy, bo bez problemu mogłem użyć tam wideo rozmowy na fb. Zwykle to było bardzo ciężkie lub niemożliwe. Nawet wrzucanie zdjęć na fb czy relacji zostawiałem na noc, żeby się wysłały.
Tak sobie siedząc i jedząc, spotkałem dziewczyny, które w końcu dotarły do miasta. Ja jeszcze jadłem, a im tak się śpieszyło, żeby odwiedzić gorące źródła w jakimś lokalnym spa, że znowu je zgubiłem. Nie poczekały na mnie.
Pokręciłem się jeszcze chwilę po mieście i poszedłem się wyspać na dzień powrotu do Cusco. Już wiedziałem co może nas czekać.
Powrót z Machu Picchu do Cusco
Nie spodziewałem się, że powrót do Cusco będzie prosty, po tym co przeszliśmy w drodze do Aguas Celientas i Machu Picchu, ale przynajmniej wracaliśmy drogą, biegnącą wzdłuż torów w ciągu dnia. Dzięki czemu mieliśmy okazje podziwiać widoki, które przeoczyliśmy nocą.
Wszystko szło dobrze i do Hydroelectrica dotarliśmy jeszcze przed umówionym czasem. Gdy ten się zbliżał, zaczęliśmy szukać naszego busa, który okazało się, był niedaleko od jakiegoś czasu. Tutaj nasz dobry humor został lekko nadszarpnięty, bo w busie chcieli zmieścić więcej ludzi z listy niż było miejsc siedzących. Więc mimo, że czekaliśmy wcześniej gdzieś z boku, to do busa załapaliśmy się na miejsca stojące.
Zostaliśmy poinformowani, że w jakieś 45 minut dojedziemy do mostu, który nadal był zasypany kamieniami i tam będziemy jechać już normalnie. I tutaj znów małe niedociągnięcie, bo droga zajęła nam chyba dwa razy tyle i znowu kombinowano coś z miejscami, ale my nie chcieliśmy się zgodzić na dalsze stanie. Przecież chyba wiadomo ile jest busie miejsc, a ile jest osób na liście – chyba, że to jakaś wyższa matematyka. W końcu ruszyliśmy w drogę w stronę Cusco.
Wielki finał
Punktem kulminacyjnym na naszej drodze okazała się 20 minutowa przerwa na toaletę, obiad w barze, gdzie zamówiliśmy pyszne hamburgery z mrożonego mięsa. Kierowca umył samochód i zaczął przy nim coś grzebać. Wtedy przerwa wydłużyła się o kolejne 40 minut, więc mieliśmy czas na herbatkę i podziwianie widoczków w okolicy barów – zieleń i zbocze pełne śmieci. A kierowca w tym czasie zdejmował i zakładał koło, co przeciągnęło się już do 2 godzin i nastała ciemność.
Po prawie 3 godzinach w końcu zaproszono nas do busa, który ruszając wydawał dziwne dźwięki – myślałem, ze koła zaraz odpadną i znowu będziemy czekać. Okazało się, ze tak grzebiąc przy busie, zapomnieli dokręcić dobrze jedno z kół. Do pomocy z latarką wyszedł jeden z turystów, aby im poświecić i, żeby było śmiesznie – po całej akcji kierowca prawie go zostawił – serio, tak byli ogarnięci. W końcu ruszyliśmy do Cusco, gdzie dotarliśmy w środku nocy.