Po kilku dniach spędzonych w Cusco, odwiedzając Machu Picchu i Górę Siedmiu Kolorów, nadszedł czas zbierać się powoli do Polski. Zostały nam jeszcze 2 dni w Limie, z której mieliśmy zaplanowany lot do Polski przez Madryt.
Żeby nie tłuc się kilka godzin busami przez góry, pustynie i zatłoczone dworce, z Cusco wróciliśmy lotem krajowym. Standardem przypominają połączenie PKP i Ryanaira, ale nie ma się do czego przyczepić. Szybko dostaliśmy się do Limy gdzie czekał już na nas zabukowany hotel.
Fake taxi
Niestety po wyjściu z samolotu zorientowaliśmy się, że firmy, które oferują transport z lotniska witają nas równymi 60 solami za kurs (gdzie dla lotów krajowych, na okienkach, obowiązuje stawka 40 soli).
Z tego powodu spróbowaliśmy się trochę potargować, żeby ugrać coś na przewozie. Od razu taksówkarze zaczęli świecić nam swoimi licencjami na terminalu i ostrzegać o złu czyhającym przed wejściem. Tam spotkaliśmy jeszcze więcej taksówkarzy, którzy nie wskakują na nas bezpośrednio po odebraniu bagaży, jednak stawki też trzymają sztywno.
Wystarczyło, że zapytaliśmy jednej grupki czy zawiozą nas za 30 soli i już znalazło się paru chętnych, którzy i tak trzymali stawkę 40 soli za przejazd. W końcu trafił się taki, który chciał, tylko nie miał na sobie żadnego dokumentu, ale zapewnił nas, że ma go w samochodzie, więc poszliśmy to sprawdzić. Kierowca poszedł opłacić parking za 5 soli i zaprowadził nas do swojego samochodu. Trochę chyba koloryzował, bo nie była to taksówka, więc dopytaliśmy o licencję, a ten jak gdyby nic, pokazuje nam swoje prawo jazdy i dokument tożsamości. Więc pytamy dalej o uprawnienie do przewozu osób – wyciąga nam wtedy dokumenty do samochodu. Porażka. Pożegnaliśmy się z nim, bo nie wiadomo czy to nie jakiś przekręt i czy nas gdzieś nie porwie. Szkoda tylko tego piątaka za parking. Jego strata, mógł nie ściemniać, że jest taksówkarzem.
Taxi racer
Poszliśmy szukać innego kierowcy i znaleźliśmy chętnego z licencją, który zgodził się na 35 (piątka do przodu). Na parkingu znowu okazało się, że jego samochód to nie taxi, ale nie chciało nam się szukać dalej, bo wydawał się w porządku. Jednak na wszelki wypadek jechaliśmy z nawigacją, gdyby okazało się, że chce nas wywieźć. Ja usiadłem z tyłu, żeby złapać go od tyłu, tak w razie czego.
Zdjęcie tablic na wszelki wypadek.
Po jego stylu i prędkości jazdy, stwierdziliśmy, że po prostu lubi sobie chłopak zapier*alać i przy okazji dorobić. Albo pracował wcześniej na taksówce, ale go wywalili za niebezpieczną jazdę, a licencję sobie zostawił. Nieważne. Zawiózł nas ekspresowo do naszego hostelu i przy okazji umówiliśmy się z nim, żeby zabrał nas też na lotnisko z powrotem, bo widać było, że z nim się nie spóźnimy.
Street art
Po rozpakowaniu swoich rzeczy i odświeżeniu się, ruszyliśmy do hipsterskiej dzielnicy Barranco, którą upodobali sobie podobno artyści. Widać to szczególnie odwiedzając most westchnień, gdzie jest pełno malowideł na murach. Jest tam też wielka mrówka i sporo sprzedawców pamiątek. Tutaj jest trochę inny klimat niż na straganach z całym tym pamiątkowym szajsem, gdzie panie proponują 10 złotych otwieraczy do piwa za 15-20 soli.
W Barranco spotkamy przejaranych „artystów”, którzy oferują sporo własnoręcznie robionych pamiątek – naszyjniki, sznureczki itp. rękodzieła. Siedzą na słoneczku, słuchają muzyki i zaplatają kolorowe opaski na rękę.
Restaurante Javier
Jest tu też wiele miejsc, w których można napić się piwa, albo coś zjeść. Jednych z takich miejsc jest restauracja Javier, która przy okazji posiada jeden z lepszych widoków na ocean. Ja, nie mając pojęcia o nazwach dań, zamówiłem pierwsze z brzegu danie, które powinno mieć mięso, nie zawiodłem się. Kelner tylko zapytał o to jak ma być wysmażone i kilka minut później na moim stole pojawił się wielki, średnio-wysmażony stek na frytkach z pyszną sałatką. Rewelacja!
Dziewczyny zamówiły makaron i coś jeszcze, ale nie były tak zadowolone jak ja. Warto strzelać w ciemno i próbować tego, co los przyniesie.
Po takim obiadku poszliśmy się jeszcze trochę wygrzać na plaży, gdzie można było kupić małe piwko od plażowego sprzedawczyka. Widok Limy, która unosi się tuż nad oceanem to jest coś czego wcześniej nie widziałem. Strasznie mi się podoba perspektywa tak dużego miasta nad wodą, która ciągnie się poza horyzont.
Wygrzani ruszyliśmy w głąb miasta, aby poczuć lepiej jego klimat i może odkryć coś co turystom trudno dostrzec. A z resztą – sami zobaczcie.
Hostal Gemina – szału nie ma
Wracając do hostelu, zastanawialiśmy się co autor miał na myśli stawiając w Peru budkę telefoniczną w angielskim stylu. Trochę nas to dziwiło, ale trudniej znieść było pomysł na śniadanie.
Bułka z masłem
Jadłem w różnych miejscach, ale takiego śniadania to nie pamiętam. Przychodzę z samego rana, kiedy nie ma jeszcze nikogo, aby zgarnąć na talerz wszystko co najlepsze, a za ladą pani pyta tylko – kawa czy herbata – wybieram herbatę. Po czym przynosi ją wraz sokiem, dwoma bułeczkami, kostką masła i porcją dżemu. Po prostu śniadanie mistrzów. Siedząc tak, nikogo więcej nie spotkałem, więc chyba inni goście już skosztowali wcześniej tej uczty i teraz jedli już na mieście. Mimo wszystko, bułeczki świeże, żeby nie było, że się tylko czepiam.
Pierwsza zasada na drodze – brak zasad
Jeśli uważacie, że w Polsce się ciężko jeździ to zapraszam do Peru. W życiu nie wziąłbym tam samochodu z wypożyczalni, bo umarłbym na zawał. Przede wszystkim na skrzyżowaniach nie można ufać sygnalizacji. Klaksonu używają tam więcej niż kierunkowskazów, a pasy są umowne. Samochody jadą tam gdzie jest miejsce i co ciekawe, nie tłuką się co chwilę, chociaż sporo aut na ulicach jest poobijanych.
Centrum Limy do zwiedzania
Drugiego dnia pojechaliśmy taksówką do centrum miasta, które od Barranco oddalone jest o jakieś 11 km, centrum może jest mocno turystyczne, ale warto je odwiedzić ze względu na piękną architekturę.
Główny plac w Limie – Plaza de Armas
Na głównym placu Limy zobaczyliśmy mnóstwo wspaniałych budynków z okresu powstawania miasta. Mamy tam katedrę z Pałacem Biskupim, ratusz i Pałac Rządowy. My upatrzyliśmy sobie jedną z ciekawszych atrakcji, która odbywa się tam w południe – zmiana warty. Jest to bardzo duże i spektakularne przedsięwzięcie, ponieważ na placu pojawiają się strażnicy, którzy maszerując równo, w rytm muzyki, szykują się do zmiany warty. Podczas tego wydarzenia mieliśmy też mały koncert i sporo różnych przejść między wartownikami (po kilkudziesięciu minutach zaczęliśmy się nudzić).
Pokaz zmiany warty przed pałacem trwa długo. W pełnym południowym słońcu musieliśmy stać za barierkami, drogą i jeszcze ogrodzeniem, przy którym stali żołnierze. Od całej ceremonii dzieliło nas kilkadziesiąt metrów.
Co ciekawe, cały plac jest równie mocno otoczony przez policję i oczywiście odcięty od ruchu samochodów.
Następnego dnia wieczorem, trafiliśmy również na spore zamieszanie na tym samym placu, który dzień wcześniej był oblegany przez turystów. Tym razem obstawiony przez radiowozy i odgrodzony przez barierki. W ten sposób rząd nie chciał dopuścić do zamieszek na placu, gdzie (jak się okazało) udowodniono prezydentowi Peru łapówkarstwo i mieszkańcy byli tym oburzeni. Chcieli, aby prezydent poddał się do dymisji.
Jirón de la Unión – kolonialna architektura
Z Plaza De Armas ruszyliśmy turystyczną uliczką Jirón de la Unión, na której spotkaliśmy mnóstwo pięknie zdobionych fasad kolonialnych budynków. Najbardziej podobały nam się wielkie drewniane balkony, których też sporo było w Cusco.
Muzeum pieniążków
Warto również odwiedzić muzeum banku centralnego, w którym poza starymi monetami, można coś ciekawego zobaczyć i się dowiedzieć. Po monetach i banknotach można zobaczyć jak Peruwiańczycy musieli uporać się z drastycznie zmieniającą się wartością pieniądza.
W piwnicach muzeum można zobaczyć sporo wykopalisk z czasów Inków, które aż chce się oglądać. Nie tak jak większość tego typu atrakcji w muzeach. Piętro wyżej mogliśmy podziwiać peruwiańskie dzieła sztuki.
Chociaż najbardziej rozbawił mnie przed wejściem widok człowieka kantora, których jest w Peru sporo. Można u nich wymienić szybko dolary na sole, bez czekania w kolejce do banku.
Zwykłe kolorowe ulice Limy
W Peru nawet najlepszy kierowca może być w szoku co tam się wyprawia na ulicach. W Limie nie jest inaczej. Niektóre drogi mają po 4 pasy ruchu, a samochody przeskakują na nich do woli. Są też wielkie ronda, gdzie samochody ciągle jadą, każdy trąbi a nikt się nie stuknie. Chociaż może być tak, że po prostu nie trafiliśmy na taką sytuację, a na ulicach widzieliśmy mniej lub bardziej poobijane samochody.
Na niektórych skrzyżowaniach można było spotkać pana, który kieruje ruchem. Tylko nie był to policjant z lizakiem, który stoi na środku i gwiżdże, tylko budka, która trochę wyglądała jak stoisko z lodami na środku skrzyżowania.
W drodze z Cusco na Tęczową Górę spotkaliśmy też kogoś takiego, tylko on pracował tam jako sygnalizacja świetlna. Mają widok na wąskie uliczki i zmieniają tabliczki na pozwalające, lub nie, jechać.
Stare samochody
Wśród samochodów wrażenie zrobiły na mnie dwa rodzaje aut. Szroty i perełki. Szrotów było więcej, ale byłem w ciężkim szoku, że niektóre auta jeżdżą po ulicach i nikt się za nie weźmie. Poobijane, porysowane, czasem niekompletne stare szroty. W Polsce nie dopuściliby większości z nich do ruchu, a kierowcom zabrano by prawa jazdy.
Perełek może nie było tak dużo, ale co jakiś czas spotykałem jakiegoś pięknego klasyka amerykańskiej motoryzacji, który zachwycał swoim wyglądem i brzmieniem. W pewnym momencie miałem ochotę po prostu kupić jednego i wysłać do Polski, żeby się nim nacieszyć. Kiedyś miałem podobne auto ze Stanów, na które wtedy nie mogłem sobie pozwolić, bo jego stan techniczny był tragiczny, a ja jeszcze nie zdałem prawka – stara Honda Prelude I generacji z 1980 roku. Może kiedyś.
Najlepsza restauracja do zjedzenia świnki morskiej
Aby nie zepsuć sobie tego doznania postanowiliśmy zapłacić trochę więcej, ale mieć pewność, że zjemy najlepszą świnkę morską jaką można. Wybraliśmy się do restauracji Panchita – uznanej za jedną z dwóch najlepszych w Limie.
Na początek wybraliśmy zestaw przystawek i wino do picia. Jak się okazało, same przystawki robią furorę. Może to była magia miejsca, ale nigdy nie jadłem tak dobrych ziemniaczków, nie mówiąc o reszcie dań.
Świnkę zostawiliśmy na później i zastanawialiśmy się ciągle czy damy radę w ogóle ją zjeść. Po zdjęciach w internecie spodziewałem się wypatroszonego zwierzątka z upieczoną skórką. Okazało się jednak, że nasza świnka nie będzie patrzeć nam w oczy zanim ją zjemy. Mięsko było przygotowane w 4 kawałkach – a’la udkach i skrzydełkach w panierce. Porównanie dość trafne, bo okazało się, że nawet w smaku była podobna do kurczaka. Świnki są małe, więc zjedliśmy ją szybko.
Wracamy
W końcu musieliśmy wracać. Na osłodę zostało nam do wydania na bezcłowym trochę soli, które nam zostały z podróży. Dalej ruszyliśmy do Madrytu, ale ze względu na marcowe mrozy, przesiedzieliśmy kilka godzin na lotnisku, zamiast tłuc się metrem. Wróciliśmy do Polski.