Montana Colorada – czyli „Tęczowa Góra w Peru” albo, jak kto woli – „Góra Siedmiu Kolorów” (a tak serio to 6, ale 7 brzmi lepiej – potwierdzone info) w Peru, to jeden z punktów obowiązkowych naszej wyprawy. Jest to druga zjawiskowa atrakcja Peru po Machu Picchu, która powstała przez przez topniejące lodowce, które odkryły minerały na powierzchni gór. Zjawisko, które tam zaszło sprawiło, że na szczytach góry mamy serię barw, niczym piasek w pamiątce z Kołobrzegu, tylko w większej skali i nic się nie sypie.
Awantura o Machu Picchu
Po powrocie z Machu Picchu zrobiliśmy mała awanturę naszej agentce, która nas obsługiwała. W sumie to nie jej wina, co się tam wydarzyło, ale musieliśmy ją poinformować o braku organizacji na drodze do Santa Teresa, bo pierwszego dnia, przewodnicy się zmyli i zostawili nas na drodze, która nie wiadomo gdzie miała się kończyć. Szliśmy na oślep i każdy mówił co innego, że 40 minut, że 2 godziny. Nie wiadomo było, czy nie musimy gdzieś skręcić, bo przewodnik pojechał sobie samochodem do miasta i czekał aż sami dojdziemy do niego.
Wracając też nie rozumiem, jak mogli organizując transport brać więcej osób niż jest na liście. Jeszcze do tego busem, któremu prawie odpadły koła.
Wiadomo, zdarza się, że coś pójdzie nie tak, ale w paru kwestiach to było zwykłe niedbalstwo i brak profesjonalizmu. Kilka osób naprawdę dbało o nasz komfort i bezpieczeństwo, a część traktowała turystów jak bydło. Trzeba było się trochę pokłócić o swoje.
Po przekazaniu naszych żali, poprosiliśmy o sprawniejszą ekipę podczas wyprawy na kolorową górę.
Kolejna podróż zawijasami
Tym razem ruszyliśmy jeszcze przed świtem, a pogoda była o wiele lepsza niż przed wyjazdem do Machu. Chłodny poranek zapowiadał nieprzyjemną drogę w kierunku gór, jednak ekipa, która nas zabrała była o wiele lepiej przygotowana. Na samym początku upewnili się kogo zabierają i od razu po wejściu dostaliśmy po kocyku na drogę. Nie było też żadnych przesiadek. Zabrali wszystkich, kto miał z nami jechać i ruszyliśmy w dalszą trasę.
Śniadanie na drogę
Z racji tego, że ruszyliśmy bardzo wcześnie i droga zajęła nam trochę czasu, zabrano nas wcześniej na śniadanie do jednej z wiosek. Tam mieliśmy okazję zjeść u przemiłego właściciela, który miał w swoim lokalu szwecki stół. Najedliśmy się, napiliśmy herbaty z koki i mogliśmy ruszać na wyprawę, która, wiedziałem że, nie będzie lekka.
Uwaga! Wjeżdżamy na 5000 m n.p.m.
Po śniadaniu czekała nas jeszcze spora droga, podczas której nasz super pozytywny przewodnik przedstawił nam zagrożenia, a właściwie, jedno najważniejsze – wysokość. Ponieważ nie każdy turysta ogarnia, że spora zmiana wysokości to inne ciśnienie atmosferyczne i gęstość powietrza. Organizm wariuje, boli głowa, brzuch szaleje i męczymy się 3x bardziej niż na nizinach.
Przewodnik opowiedział nam trochę o górze i tym co może nas czekać bardzo na luzie, więc nie było stresu. Do tego dał nam do spróbowania czegoś w rodzaju olejków eterycznych. Czym mogliśmy natrzeć nasze dłonie i powdychać, co podobno ma łagodzić objawy choroby wysokościowej. Wszystko fajnie, ale i tak mieliśmy na pokładzie turystów z Azji, którzy dopiero co przyjechali do Cusco i byli tam maksymalnie kilka dni – wariaty!
W Cusco mamy wysokość 3300 m n.p.m., a z własnego doświadczenia wiem, że lądując w La Paz na wysokości 3600 m czułem się fatalnie i to jeszcze przez kilka kolejnych dni w Boliwii, mimo że nie zmienialiśmy drastycznie wysokości. Tego dnia mieliśmy dotrzeć na wysokość prawie 5000 m. Ogólna zasada jest taka, żeby zwiększać wysokość 1000 m/1-2 dni, żeby się zaaklimatyzować, więc zastanawiałem się czy Azjatom, którzy są 2-3 dni w Cusco, nie wybuchną głowy, albo nie będą rzygać na wszystkie strony.
Po dotarciu do podnóża gór, czekało nas jeszcze odebranie naszych biletów wstępu i mogliśmy ruszać w trekking. Dostaliśmy też kamizelki dla naszej grupy i kijki do trekkingu. Pełna profeska. Dla leniwych do wyboru było jeszcze użycie swoich nóg lub kopyt konika, który za kilkadziesiąt soli wwoził leniuchów na górę.
Sam trekking nie był zbytnio uciążliwy ani wymagający, poza samą końcówką góry, gdzie robi się bardziej stromo i wietrznie. Problemem mogła być tylko wysokość.
Po drodze można spotkać nawet kilka przydrożnych stoisk z napojami i przekąskami. Oczywiście, odpowiednio droższymi, dla tych którzy opadają z sił.
Pierwsze ofiary wysokości
Gdzieś po 3/4 drogi nasze przypuszczenia, co do świeżaków wysokościowych, okazały się słuszne i pojedyncze osoby zaczynały się czuć źle i rezygnowały z wejścia. Na szczycie sprawa już wyglądała poważnie, bo dwóm osobom podawano tlen ze specjalnych butli, a jedną znoszono, ponieważ zemdlała.
Na jednym z blogów (przed wyjazdem) przeczytałem, że kogoś nawet znosili z chustą na głowie i wyglądało tak, jakby ta osoba nie żyła. Może ciężko w to uwierzyć, ale jeśli ktoś ma problemy z ciśnieniem, to może się to aż tak źle skończyć, więc nie warto ignorować ostrzeżenia.
Dodatkowy szczyt – Czerwona Dolina
Dla chętnych, poza najbardziej znanym szczytem, który często widać w internecie i na pocztówkach, można (za dodatkową opłatą) odwiedzić jeszcze jeden widok, który jest kilka minut marszem za tym szczytem. Idziemy chwilę przez obszar, który wygląda jak powierzchnia jakiejś obcej planety, żeby dotrzeć do dziadka za kamieniem, który słucha sobie małego radyjka – trzeba dać mu 5 soli za dostęp do wielkiej niespodzianki.
Na koniec trochę zaszaleliśmy. Najpierw napiliśmy się piwka od pana, który miał swój stragan prawie na samym szczycie, a później za 50 soli wzięliśmy sobie po koniku, żeby szybko zmyć się do busa, ponieważ zaczynało padać.
Wracając odwiedziliśmy jeszcze raz tę samą gospodę, w której jedliśmy obiad i tutaj widać było wyraźniej ofiary choroby wysokościowej. Rano wszyscy byli uśmiechnięci i pełni energii, a teraz niektórzy wyglądali tak marnie, jak po naprawdę dobrej imprezie. Smutni, powolni i nie chcieli jeść. Jak ja w Cusco.
Uważajcie na wysokość!
Piekne zdjecia Marcin. Odwiedzilem tez Peru ale tutaj nie doatarlem niestety. Pozdrawiam